×

我們使用cookies幫助改善LingQ。通過流覽本網站,表示你同意我們的 cookie policy.


image

Emigracja - Malcolm XD, Współlokatorzy (3)

Współlokatorzy (3)

Gdy byłem w UK, to było lato, w mediach znane jako sezon ogórkowy – chociaż nie wiem nawet, czy w UK rosną ogórki. Na pewno rośnie kapusta, ale do tego jeszcze dojdziemy.

Ze względu na ten sezon ogórkowy media ogłosiły wtedy stan wojenny, roboczo nazwany LONDON KNIFE CRISIS, i codziennie w połowie gazet na pierwszej stronie były stałe rubryki opisujące, jakie to dantejskie sceny mają miejsce w Londynie, i w tych opowieściach zazwyczaj w którymś miejscu przewijała się nazwa HACKNEY. Politycy i policja oczywiście codziennie udzielali wywiadów, jakiej to polityki ZERO TOLERANCJI nie będą u nas w związku z tym wprowadzać, chociaż statystycznie rzecz biorąc, to poza Londynem też sporo się działo i niejedno można by napisać. Jednak w medialnym ekosystemie prawa natury są takie, że jak John się potnie nożami ze szwagrem Jamesem, bo po 1,5 litra łyski się pokłócili, czy lepszy jest Manchester, czy Liverpool, to nie jest to aż tak medialnie nośne, jak nożami o 5 gram koksu potną się Mbulu z Jamajki i Gediminas z Litwy, bo to zaraz jest i temat mniejszości, i narkotyków, i gettoizacji, i trudna młodzież, czyli rzeczy stosunkowo nowe. No a Johnowie z Jamesami cięli się nożami o piłkę nożną już od dawna, więc w prasie się to trochę oklepało.

Czy wiecie na przykład, że każdego roku w UK 80 000 osób pada ofiarą, z czego 5000 zostaje trwale i drastycznie okaleczonych, wyłapania w pubie szklanką na ryj? Zjawisko to jest tak rozpowszechnione, że posiada nawet swoją nazwę GLASSING. Polega konkretnie na tym, że dwie osoby się kłócą przy barze, pijąc piwo, i nagle jedna drugiej wypierdala w twarz kuflem, który trzyma w ręce. Kufel pęka na kawałki, które wbijają się i w ofiarę, i w oprawcę, natomiast ten drugi ma oczywiście lepiej, bo w najgorszym wypadku ma przecięte jakieś ścięgna w palcu, podczas gdy ofiara traci często wzrok i ma hardkorowe blizny na całej twarzy do końca życia – i nie mam tu na myśli znamienitego przedstawiciela diaspory polskiej w UK Popka.

Odpowiadając sobie samemu na pytanie, to nie wiedzieliście o tym, bo o takich rzeczach się nie mówi, więc ludzie muszą się ich dowiadywać z moralnie wątpliwych publikacji, takich jak ta.

Skoro już powiedziałem co nieco o przemocy u nas na dzielnicy, to wypada powiedzieć jeszcze dwa słowa o narkotykach, bo były również dosyć ważne.

Jak wspominałem, w porównaniu do Europy (Środkowo) Wschodniej na ulicy na Hackney było relatywnie trudno wyłapać wpierdol za niewinność. W porównaniu do naszego regionu było za to bardzo łatwo kupić narkotyki. U mnie w mieście rodzinnym tylko raz była opcja, że jak szedłem z chłopakami przez park, to podszedł do nas jakiś typ i zapytał, czy nie chcemy kupić trochę TRAWKI, co było dziwne. Po pierwsze dlatego, że go nie znaliśmy, a u nas wszyscy się znali, po drugie, że powiedział TRAWKI. Trawkę to się paliło na klawych prywatkach w Czechosłowacji, a u nas się normalnie jarało skuna. Olaliśmy tego typa i poszliśmy dalej, a kilka sekund później przyleciał patrol bagiet, które musiał wydzwonić jakiś wcześniejszy spacerowicz, wbrew swojej woli nagabywany na trawkę. Z tego była potem wielka afera, bo ten typ od trawki okazał się policjantem z miejscowości obok, który bardzo potrzebował kilku dodatkowych punktów w statystykach, więc przyjechał do nas z nadzieją, że jakiś dzieciak mu odpowie, że już trawkę ma, on mu wtedy wyciągnie odznakę i go wywiezie do siebie na rejon, bo u nas przecież by go na komisariat nie mógł zaprowadzić. Zanim to wszystko zdążył wytłumaczyć, to nasi policjanci zdążyli mu już tam na miejscu w parku wpierdolić, żeby się przyznał, gdzie schował albo wyrzucił, bo w kieszeniach nic nie miał, a u nas policja tak się właśnie obchodziła z entuzjastami marihuany. On ich potem chciał pozwać za pobicie policjanta, ale koniec końców ich komendanci się jakoś pomiędzy sobą dogadali, tak jak burmistrzowie o kamień, bo nie mogło być przecież tak, żeby pierwszy zarejestrowany w Polsce przypadek pobicia policjanta przez policjantów miał miejsce u nas w powiecie.

Tak więc na Hackney było zupełnie odwrotnie niż u nas w Europie Środkowo -Wschodniej, bo skuna co chwila ktoś sprzedawał na ulicy, co można uznać zarówno za sukces, jak i porażkę polityki multikulturowości, zależnie od swoich przekonań względem skuna – podobnie zresztą jak z uchodźcami. Jeżeli chodziło o jaranie, to rzeczywiście nim najczęściej handlowali czarni. Polacy sprzedawali fetę i piguły, a tak zwani biali Brytyjczycy tak zwane MOLLY, czyli MDMA, czyli piguły, tylko w krysztale, oraz koks. Chociaż koksem handlowali też czarni. Rumunii i inni przybysze z naszej części świata (co ciekawe z wyjątkiem samych Polaków) sprzedawali natomiast różne leki na receptę. Tylko bez recepty, bo jak ktoś chciał z receptą, to mógł sobie pójść normalnie kurwa do apteki. Po dzielnicy krążyły nawet legendy o CYGAŃSKIEJ VIAGRZE, dającej podobno nadludzkie moce, ale ja bałbym się jej spróbować, nawet pomimo zaistniałego u mnie w trakcie podróży autostopem do UK znacznego wzrostu sympatii i zaufania do Cyganów.

Muszę natomiast zaznaczyć, że to handlowanie narkotykami, w żargonie zwane HUSTLOWANIEM, wcale nie jest takim świetnym biznesem, jak pokazują w filmach, gdzie każdy diler mieszka w willi na słonecznej Florydzie i tylko raz na jakiś czas jedzie nocą na spotkanie w jakimś porcie, przy kontenerach wypełnionych kokainą. Po pierwsze, jak trafnie zauważył autor piosenki EVERY DAY I'M HUSTLIN', hustlować trzeba codziennie – świątek, piątek czy niedziela. W dodatku hustluje się cały boży dzień, od rana do późnej nocy. Jak jesteś takim hustlerem, to stoisz gdzieś przy skwerku, deszcz zacina, przychodzi jakiś seba i mówi, że chce zielska za 20 funtów. Dajesz mu, a on ci za to daje 17 funtów. To mówisz, no kurwa jeszcze 3 funty, a on ci mówi, że morda mordeczka najdroższa, jak by tylko miał, to by dał, ale niestety nie ma. Ty mówisz, że nie ma takiej opcji, a on mówi, że za dwa dni będzie miał, to przyjdzie i da, przecież cię nie zrobi w wała na 3 funty. Że przecież nie od dziś się znacie. No to ty mu mówisz, dobra, ale spierdalaj już, bo przypał robisz. Bo rzeczywiście robi, bo przecież w każdym momencie może przyjechać policja, bo o ile za samo posiadanie odrobiny hehehuany nie ma w UK takiego przypału jak u nas, to za handel przypał jest już normalnie. Oczywiście na takim skwerku nie ma też żadnego zaplecza socjalno-sanitarnego, więc jak na przykład chce się za potrzebą, to trzeba szybko lecieć w jakieś krzaki i ze stresem patrzeć, czy inny hustler ci w tym czasie nie zajął miejsca, albo prosić jakiegoś przechodnia, żeby ci trzymał miejscówkę. Trzecią opcją byłoby chyba, żeby mieć pieluchomajtki, ale jak by inni hustlerzy się o tym dowiedzieli, to bardzo prawdopodobne, że miałbyś ciśnięte na dzielnicy.

Ja nie miałem większych doświadczeń z narkotykami, poza tym, że w liceum czasami paliłem blanty, jak ktoś poczęstował. W czasie mieszkania na Hackney zdarzało mi się trochę częściej, z uwagi na Johna Lina, który palił ilości niesamowite i ciągle namawiał wszystkich współlokatorów. U mnie w szkole w Polsce to największy jaracz palił około grama dziennie. Dla porównania John jarał kurwa ponad 50 gramów tygodniowo, czyli ponad 7 na dobę. Raz w tygodniu przychodził do nas taki niby hehe koleżka Carlos, który rzekomo był z Wenezueli i przynosił dwie uncje, czyli niecałe 60 gramów, a John mu za to płacił koło 400 funtów. John kilkoma gietami zawsze częstował za darmo różnych znajomych, ale według moich obliczeń pięćdziesiątkę sam przepalał tydzień w tydzień. Jak rano schodziło się do kuchni na śniadanie, to on już do kawy palił blanta z grama. Co więcej, to palenie było znacznie mocniejsze niż w Polsce, więc gdybym ja spalił takiego grama na raz, to by mnie pewnie odwiozło pogotowie jako pierwszą w historii ofiarę przedawkowania marihuany, a on po tym normalnie szedł sobie biegać.

Skoro już mówimy o przemocy i narkotykach, to warto na koniec jeszcze powiedzieć o normalnych ludziach, bo stanowili jednak większość mieszkańców naszej dzielnicy, więc nie chciałbym uczynić im przykrości, pisząc, że żyła tam sama patologia. Większość z tych ludzi co rano wstawała i zapierdalała gdzieś do ciężkiej, nisko płatnej pracy. Nie będę tego jednak opisywał, bo jak ktoś chce zobaczyć, jak coś takiego wygląda, to nie musi czytać książek, tylko może wyjść z domu, pójść do takiej pracy samemu i jeszcze mu za to – niewiele, ale jednak – zapłacą. Podobnie było ze mną i Stomilem, cisnęliśmy na rikszach ile wlezie i zarobek jak na nasze polskie standardy był całkiem przyzwoity. Natomiast koszty życia w Londynie były nieprzyzwoite, nawet gdy mieszkało się w double single room, który niby był stosunkowo tani, ale jednak droższy od squatu. Kilkaset funtów, przyoszczędzone przez nas, gdy mieszkaliśmy na squacie, zaczęło topnieć, a my w miarę tych roztopów powoli rozglądaliśmy się za lepiej płatną pracą. Niestety ofert takowej, skierowanych dla nisko wykwalifikowanych pracowników fizycznych z Europy (Środkowo) Wschodniej, nie było zbyt wiele, więc powoli zaczęła dojrzewać w nas myśl, żeby może zamiast lepiej płatnej pracy zacząć szukać gorzej płatnego miejsca do życia.

Współlokatorzy (3)

Gdy byłem w UK, to było lato, w mediach znane jako sezon ogórkowy – chociaż nie wiem nawet, czy w UK rosną ogórki. Na pewno rośnie kapusta, ale do tego jeszcze dojdziemy.

Ze względu na ten sezon ogórkowy media ogłosiły wtedy stan wojenny, roboczo nazwany LONDON KNIFE CRISIS, i codziennie w połowie gazet na pierwszej stronie były stałe rubryki opisujące, jakie to dantejskie sceny mają miejsce w Londynie, i w tych opowieściach zazwyczaj w którymś miejscu przewijała się nazwa HACKNEY. Politycy i policja oczywiście codziennie udzielali wywiadów, jakiej to polityki ZERO TOLERANCJI nie będą u nas w związku z tym wprowadzać, chociaż statystycznie rzecz biorąc, to poza Londynem też sporo się działo i niejedno można by napisać. Jednak w medialnym ekosystemie prawa natury są takie, że jak John się potnie nożami ze szwagrem Jamesem, bo po 1,5 litra łyski się pokłócili, czy lepszy jest Manchester, czy Liverpool, to nie jest to aż tak medialnie nośne, jak nożami o 5 gram koksu potną się Mbulu z Jamajki i Gediminas z Litwy, bo to zaraz jest i temat mniejszości, i narkotyków, i gettoizacji, i trudna młodzież, czyli rzeczy stosunkowo nowe. No a Johnowie z Jamesami cięli się nożami o piłkę nożną już od dawna, więc w prasie się to trochę oklepało.

Czy wiecie na przykład, że każdego roku w UK 80 000 osób pada ofiarą, z czego 5000 zostaje trwale i drastycznie okaleczonych, wyłapania w pubie szklanką na ryj? Zjawisko to jest tak rozpowszechnione, że posiada nawet swoją nazwę GLASSING. Polega konkretnie na tym, że dwie osoby się kłócą przy barze, pijąc piwo, i nagle jedna drugiej wypierdala w twarz kuflem, który trzyma w ręce. Kufel pęka na kawałki, które wbijają się i w ofiarę, i w oprawcę, natomiast ten drugi ma oczywiście lepiej, bo w najgorszym wypadku ma przecięte jakieś ścięgna w palcu, podczas gdy ofiara traci często wzrok i ma hardkorowe blizny na całej twarzy do końca życia – i nie mam tu na myśli znamienitego przedstawiciela diaspory polskiej w UK Popka.

Odpowiadając sobie samemu na pytanie, to nie wiedzieliście o tym, bo o takich rzeczach się nie mówi, więc ludzie muszą się ich dowiadywać z moralnie wątpliwych publikacji, takich jak ta.

Skoro już powiedziałem co nieco o przemocy u nas na dzielnicy, to wypada powiedzieć jeszcze dwa słowa o narkotykach, bo były również dosyć ważne.

Jak wspominałem, w porównaniu do Europy (Środkowo) Wschodniej na ulicy na Hackney było relatywnie trudno wyłapać wpierdol za niewinność. W porównaniu do naszego regionu było za to bardzo łatwo kupić narkotyki. U mnie w mieście rodzinnym tylko raz była opcja, że jak szedłem z chłopakami przez park, to podszedł do nas jakiś typ i zapytał, czy nie chcemy kupić trochę TRAWKI, co było dziwne. Po pierwsze dlatego, że go nie znaliśmy, a u nas wszyscy się znali, po drugie, że powiedział TRAWKI. Trawkę to się paliło na klawych prywatkach w Czechosłowacji, a u nas się normalnie jarało skuna. Olaliśmy tego typa i poszliśmy dalej, a kilka sekund później przyleciał patrol bagiet, które musiał wydzwonić jakiś wcześniejszy spacerowicz, wbrew swojej woli nagabywany na trawkę. Z tego była potem wielka afera, bo ten typ od trawki okazał się policjantem z miejscowości obok, który bardzo potrzebował kilku dodatkowych punktów w statystykach, więc przyjechał do nas z nadzieją, że jakiś dzieciak mu odpowie, że już trawkę ma, on mu wtedy wyciągnie odznakę i go wywiezie do siebie na rejon, bo u nas przecież by go na komisariat nie mógł zaprowadzić. Zanim to wszystko zdążył wytłumaczyć, to nasi policjanci zdążyli mu już tam na miejscu w parku wpierdolić, żeby się przyznał, gdzie schował albo wyrzucił, bo w kieszeniach nic nie miał, a u nas policja tak się właśnie obchodziła z entuzjastami marihuany. On ich potem chciał pozwać za pobicie policjanta, ale koniec końców ich komendanci się jakoś pomiędzy sobą dogadali, tak jak burmistrzowie o kamień, bo nie mogło być przecież tak, żeby pierwszy zarejestrowany w Polsce przypadek pobicia policjanta przez policjantów miał miejsce u nas w powiecie.

Tak więc na Hackney było zupełnie odwrotnie niż u nas w Europie Środkowo -Wschodniej, bo skuna co chwila ktoś sprzedawał na ulicy, co można uznać zarówno za sukces, jak i porażkę polityki multikulturowości, zależnie od swoich przekonań względem skuna – podobnie zresztą jak z uchodźcami. Jeżeli chodziło o jaranie, to rzeczywiście nim najczęściej handlowali czarni. Polacy sprzedawali fetę i piguły, a tak zwani biali Brytyjczycy tak zwane MOLLY, czyli MDMA, czyli piguły, tylko w krysztale, oraz koks. Chociaż koksem handlowali też czarni. Rumunii i inni przybysze z naszej części świata (co ciekawe z wyjątkiem samych Polaków) sprzedawali natomiast różne leki na receptę. Tylko bez recepty, bo jak ktoś chciał z receptą, to mógł sobie pójść normalnie kurwa do apteki. Po dzielnicy krążyły nawet legendy o CYGAŃSKIEJ VIAGRZE, dającej podobno nadludzkie moce, ale ja bałbym się jej spróbować, nawet pomimo zaistniałego u mnie w trakcie podróży autostopem do UK znacznego wzrostu sympatii i zaufania do Cyganów.

Muszę natomiast zaznaczyć, że to handlowanie narkotykami, w żargonie zwane HUSTLOWANIEM, wcale nie jest takim świetnym biznesem, jak pokazują w filmach, gdzie każdy diler mieszka w willi na słonecznej Florydzie i tylko raz na jakiś czas jedzie nocą na spotkanie w jakimś porcie, przy kontenerach wypełnionych kokainą. Po pierwsze, jak trafnie zauważył autor piosenki EVERY DAY I'M HUSTLIN', hustlować trzeba codziennie – świątek, piątek czy niedziela. W dodatku hustluje się cały boży dzień, od rana do późnej nocy. Jak jesteś takim hustlerem, to stoisz gdzieś przy skwerku, deszcz zacina, przychodzi jakiś seba i mówi, że chce zielska za 20 funtów. If you're such a hustler, you're standing somewhere in a square, it's raining, some seba comes in and says he wants weed for 20 pounds. Dajesz mu, a on ci za to daje 17 funtów. To mówisz, no kurwa jeszcze 3 funty, a on ci mówi, że morda mordeczka najdroższa, jak by tylko miał, to by dał, ale niestety nie ma. Ty mówisz, że nie ma takiej opcji, a on mówi, że za dwa dni będzie miał, to przyjdzie i da, przecież cię nie zrobi w wała na 3 funty. Że przecież nie od dziś się znacie. No to ty mu mówisz, dobra, ale spierdalaj już, bo przypał robisz. Bo rzeczywiście robi, bo przecież w każdym momencie może przyjechać policja, bo o ile za samo posiadanie odrobiny hehehuany nie ma w UK takiego przypału jak u nas, to za handel przypał jest już normalnie. Oczywiście na takim skwerku nie ma też żadnego zaplecza socjalno-sanitarnego, więc jak na przykład chce się za potrzebą, to trzeba szybko lecieć w jakieś krzaki i ze stresem patrzeć, czy inny hustler ci w tym czasie nie zajął miejsca, albo prosić jakiegoś przechodnia, żeby ci trzymał miejscówkę. Trzecią opcją byłoby chyba, żeby mieć pieluchomajtki, ale jak by inni hustlerzy się o tym dowiedzieli, to bardzo prawdopodobne, że miałbyś ciśnięte na dzielnicy.

Ja nie miałem większych doświadczeń z narkotykami, poza tym, że w liceum czasami paliłem blanty, jak ktoś poczęstował. W czasie mieszkania na Hackney zdarzało mi się trochę częściej, z uwagi na Johna Lina, który palił ilości niesamowite i ciągle namawiał wszystkich współlokatorów. U mnie w szkole w Polsce to największy jaracz palił około grama dziennie. Dla porównania John jarał kurwa ponad 50 gramów tygodniowo, czyli ponad 7 na dobę. Raz w tygodniu przychodził do nas taki niby hehe koleżka Carlos, który rzekomo był z Wenezueli i przynosił dwie uncje, czyli niecałe 60 gramów, a John mu za to płacił koło 400 funtów. John kilkoma gietami zawsze częstował za darmo różnych znajomych, ale według moich obliczeń pięćdziesiątkę sam przepalał tydzień w tydzień. Jak rano schodziło się do kuchni na śniadanie, to on już do kawy palił blanta z grama. Co więcej, to palenie było znacznie mocniejsze niż w Polsce, więc gdybym ja spalił takiego grama na raz, to by mnie pewnie odwiozło pogotowie jako pierwszą w historii ofiarę przedawkowania marihuany, a on po tym normalnie szedł sobie biegać.

Skoro już mówimy o przemocy i narkotykach, to warto na koniec jeszcze powiedzieć o normalnych ludziach, bo stanowili jednak większość mieszkańców naszej dzielnicy, więc nie chciałbym uczynić im przykrości, pisząc, że żyła tam sama patologia. Większość z tych ludzi co rano wstawała i zapierdalała gdzieś do ciężkiej, nisko płatnej pracy. Nie będę tego jednak opisywał, bo jak ktoś chce zobaczyć, jak coś takiego wygląda, to nie musi czytać książek, tylko może wyjść z domu, pójść do takiej pracy samemu i jeszcze mu za to – niewiele, ale jednak – zapłacą. Podobnie było ze mną i Stomilem, cisnęliśmy na rikszach ile wlezie i zarobek jak na nasze polskie standardy był całkiem przyzwoity. Natomiast koszty życia w Londynie były nieprzyzwoite, nawet gdy mieszkało się w double single room, który niby był stosunkowo tani, ale jednak droższy od squatu. Kilkaset funtów, przyoszczędzone przez nas, gdy mieszkaliśmy na squacie, zaczęło topnieć, a my w miarę tych roztopów powoli rozglądaliśmy się za lepiej płatną pracą. Niestety ofert takowej, skierowanych dla nisko wykwalifikowanych pracowników fizycznych z Europy (Środkowo) Wschodniej, nie było zbyt wiele, więc powoli zaczęła dojrzewać w nas myśl, żeby może zamiast lepiej płatnej pracy zacząć szukać gorzej płatnego miejsca do życia.