POSZUKIWANIA (2)
Małgosia przyjechała do Warszawy cztery dni później. Z Bazylim. Wieczorna rozmowa z Maćkiem była krótka. W trzech zdaniach zrelacjonował, że nikt nic nie wie, i poradził przyjechać. Nie zatajał, że to pomysł Marty. Pewnie dlatego rozmawiali tylko dwie minuty.
O wiele dłużej rozmawiała z Bazylim i Zosią. Oboje radzili jechać, a Bazyli zaoferował swoje towarzystwo. Był czwartek po południu: skończył pracę w urzędzie, a na piątek postanowił wziąć dzień wolny. Małgosia także urwała się z uczelni, a w pracy zamieniła dyżury.
Do świąt pozostały dwa tygodnie. Bazyli chciał, by Małgosia mogła w spokoju spędzić Wigilię z nim i jego mamą, a widział, że teraz, kiedy zdecydowała się odezwać do rodziców, ten brak odpowiedzi z ich strony niemal ją zabijał.
– Wyrzuty sumienia to coś strasznego – stwierdziła bardzo smutnym tonem, gdy pociąg relacji Chełm−Warszawa minął Pilawę.
– Nie zgadzam się – odparł Bazyli i pogłaskał jej dłoń. – Wyrzuty sumienia to dowód na to, że masz sumienie.
Na miejscu byli przed dwunastą. Ku zdumieniu Małgosi zakład ślusarski, który – jak planowała jeszcze w pociągu – pomoże jej dostać się do mieszkania, został zlikwidowany. W miejscu, gdzie przy Saskiej stał pawilon usługowy, teraz trwała jakaś budowa. Już z okien autobusu zauważyła, że przez te prawie półtora roku miasto się zmieniło. Szok. Półtora roku, a zmiany zaszły takie, jakby upłynęły wieki.
Dozorca był w domu i na szczęście ją poznał, choć nie miała na nosie okularów, które dawno zmieniła na szkła kontaktowe. Jednak znał Małgosię od jej dzieciństwa, objął dozorcostwo w kamienicy, zanim jeszcze przyszła na świat. Sam zaoferował rozwiercenie zamków.
– Ale ma pani jakieś nowe? – upewnił się.
– Za moment kupię – odpowiedziała zaskoczona formą „pani” i dodała po chwili: – I jedną parę kluczy zostawię u pana, gdyby rodzice wrócili.
– Gdyby rodzice wrócili… – powtórzył dozorca i popatrzywszy uważnie w jej oczy, dodał: – Gdzieś ty, dziewczyno, była? Czy ty wiesz, jak twój ojciec rozpaczał? Jak posiwiał?
Małgosia nie odpowiedziała. W milczeniu obserwowała, jak dozorca rozwierca zamki w drzwiach. Uporał się z robotą w kwadrans. Pieniędzy nie chciał żadnych, a po schodach zbiegł tak szybko, że nie zdążyła mu podziękować.
W mieszkaniu było zimno. Małgosia przebiegła przez pokoje i poodkręcała kaloryfery. Bazyli rozglądał się ciekawie po wnętrzu. Małgosia zaglądała do szafek w kuchni. Znalazła tylko zwietrzałą herbatę. Lodówka była wyłączona, ale na szczęście otwarta, więc nie śmierdziała. Zajrzała też do szaf. U rodziców brakowało ubrań, ale jej szafa była pełna.
– To twój pokój? – spytał Bazyli, który po mieszkaniu chodził za nią krok w krok.
Potwierdziła skinieniem główny i wyszła do łazienki.
– Trzeba odkurzyć! – krzyknął za nią i przejechał palcem po jednej z półek regału z książkami. Na palcu pozostał brudny ślad. Nagle ujrzał leżącą na książkach jakąś ramkę. Bezmyślnie ją podniósł. Ramka była dwustronna. Z jednej strony zakurzona. Przetarł palcem szybkę. Było w niej zdjęcie kilku osób na plaży. Wśród nich Małgosia. Odwrócił ramkę. Po drugiej stronie na tej samej plaży stała uśmiechnięta Małgosia z jakimś blondwłosym chłopakiem. Bazyli chciał mu się przyjrzeć, ale usłyszawszy zbliżające się kroki w przedpokoju, zawstydzony własnym wścibstwem odłożył ramkę na miejsce.
– Pomożesz mi sprzątać? – spytała, wnosząc do pokoju odkurzacz.
Pokiwał głową.
Po trzech godzinach mieszkanie wyglądało jako tako. Nie mieli jednak siły szukać jakichkolwiek papierów. Oboje zgłodnieli, a w domu nie było nic do jedzenia. Na dodatek nie mieli zamka na wymianę, więc nie mogli wyjść razem. Jedno z nich powinno zostać, a drugie pójść kupić zasuwę. Pójść musiała Małgosia. Bazyli przecież zupełnie nie znał okolicy.
– Kup taki zwykły wkład pod klamkę – powiedział, gdy wychodziła na bazarek na Niekłańską. – Potem dokupimy porządną zasuwę.
* * *
Było po dwudziestej drugiej, gdy Maciek wracał z Martą z kina w Promenadzie. Jechali Saską. Odruchowo spojrzał w bok i nagle…
– Zatrzymaj się! – krzyknął do Marty tak, że aż podskoczyła.
– Matko Boska, ale mnie przestraszyłeś – powiedziała, łapiąc oddech.
– Przepraszam. – Palcem pokazał okna Małgosi. – Widzisz światło?
Zrozumieli się bez słów. O tej porze w piątek nie było żadnych problemów z parkowaniem. Po chwili oboje podbiegli do klatki. Maciek z biciem serca nacisnął dzwonek domofonu.
– Tak? – spytał jakiś głos, ale po tym jednym wyrazie Maciek nie był w stanie poznać, czy to Małgosi ojciec, czy mama.
– Tu Maciek Adamski, przepraszam, że tak późno…
Ale głos więcej się nie odezwał. Natomiast oboje z Martą usłyszeli odgłos otwieranego zamka domofonu. Po schodach biegli, przeskakując stopnie.
– Małgosia? – W głosie Maćka zabrzmiało rozczarowanie, gdy zobaczył ją wyglądającą zza pleców młodego człowieka z krótką, równo przystrzyżoną bródką. – Myślałem, że to twoi rodzice…
– Mówiłeś, żebym przyjechała…
Stali w drzwiach. Małgosia z Bazylim w mieszkaniu, a Maciek z Martą na klatce schodowej. Przez kilka chwil cała czwórka badała się wzrokiem. Wreszcie Maciek z Martą weszli do środka. Przywitali się drętwo. Nie jak obcy ludzie, ale tak jak psy obwąchujące teren. Tak to potem określił Maciek, gdy wróciwszy o drugiej w nocy do domu, opowiadał mamie o spotkaniu z Małgosią. I o tym, jak na laptopie Marty, który na szczęście miała ze sobą w bagażniku samochodu, poszukiwali w internecie informacji, gdzie pracuje ta kobieta, dla której ojciec Małgosi zostawił jej matkę. Lub gdzie pracuje sam Małgosiny ojciec.
– Dobrze, że ją zobaczyłem. Była ta sama, ale i nie ta sama.
– To znaczy? – spytała mama Maćka.
Jedyne pytanie, jakie Janina Adamska zadała swojemu synowi. Nie umiał jednak na nie odpowiedzieć. Wiedział jedno. W tej Małgosi, którą teraz po półtora roku zobaczył, nie dostrzegał dawnej radości. Wydawała się tak poważna, tak dorosła jak nigdy. Może dlatego, że nie miała już okularów? A może dlatego, że ten jej facet, Bazyli (nie umiał o nim myśleć jako o jej „chłopaku”), zwracał się do niej per Małgorzato?
* * *
– To tu? – spytała zaniepokojona, gdy samochód Marty zatrzymał się przy Szpitalnej przed jedną z kancelarii radcowskich.
– Wszystko na to wskazuje – powiedział Maciek.
– Iść z tobą? – spytał Bazyli, ale zaraz pożałował pytania.
Na szczęście z kłopotu wybawił go Maciek.
– Poczekamy na ciebie w Wedlu… – Ruchem głowy pokazał firmowy lokal.
– Tak! – podchwycił Bazyli.
– Jak znajdę miejsce do zaparkowania – mruknęła pod nosem Marta.
– A jak go nie będzie? – W głosie Małgosi zabrzmiało zdenerwowanie.
– To dajemy ci dziesięć minut. Jak w ciągu dziesięciu minut nie wrócisz, to idziemy na kawę – zadecydował Bazyli.
Małgosia pokiwała głową i po minucie z bijącym sercem weszła do budynku mieszczącego kancelarię radcowską Rzońca i Wspólnicy. Adres ustalili, gdy poprzedniego dnia po wielu godzinach poszukiwań odnaleźli Helenę Polańską przez okręgową Izbę Radców Prawnych, który to krok podpowiedział im… Czarny Michał. Rozmowa z panią Polańską nie należała jednak do przyjemnych, bo ta poinformowała Małgosię oschle:
– Henryk Pawlak mnie nie interesuje i może mu to pani powiedzieć…
– Ale…
– Żadnego ale!
Helena Polańska rzuciła słuchawką, a Małgosia wpadła w histerię. Dopiero spokojny telefon Bazylego do pani Heleny, wykonany zresztą po kwadransie i z zupełnie innego numeru, sprawił, że podała nazwę kancelarii, w której „być może” wciąż jeszcze pracował Małgosi ojciec.
Czy rzeczywiście − za chwilę miało się okazać. Małgosia stała przed drzwiami pięć minut, a potem przeżegnawszy się krzyżem, jakby to było jakieś zaklęcie, a nie religijny gest, szepnęła: „Raz kozie śmierć” i nacisnęła dzwonek do drzwi. Niemal natychmiast usłyszała sygnał zwalniający blokadę domofonu. Weszła do przestronnej poczekalni, w której centrum stało biurko recepcjonistki.
– Słucham? – odezwała się siedząca za biurkiem młoda dziewczyna ubrana w granatową garsonkę. Obdarzyła przy tym Małgosię uśmiechem, jakby chciała jej dodać otuchy.
„Pewnie myśli, że mam jakiś straszny problem prawny” – pomyślała Małgosia, po czym nabrała powietrza w płuca i wypaliła:
– Ja do radcy prawnego Henryka Pawlaka.
– Była pani umówiona? – spytała dziewczyna, a Małgosia skinęła głową.
Sekretarka zerknęła na monitor komputera, potem w jakiś papierowy kalendarz na biurku i powiedziała:
– Pani godność?
– Byłam umówiona… – szepnęła Małgosia.
– Pytam, bo nie mam pani wpisanej, a muszę jakoś zaanonsować panu radcy. Pani nazwisko?
Ale w tym momencie otworzyły się drzwi pokoju obok i w progu stanął ojciec Małgosi.
– Pani Jolu… – zaczął i urwał, ujrzawszy Małgosię.
Początkowo jej nie poznał. Smuklejsza, bez okularów, z wielką torbą na ramieniu. Patrzył na nią oniemiały. Małgosia tymczasem wręcz przeciwnie. Poznała go od razu i… wybuchnęła płaczem!
– Boże! Jak ty wyglądasz! – zawołała i… rzuciła mu się na szyję.
W tym momencie wszystko, co wcześniej między nimi było nie tak, przestało być ważne. Małgosia nagle zrozumiała, że właściwie zachowała się tak egoistycznie jak… Kamila.
Zrozumiała to dopiero teraz, gdy ujrzała, że ojciec wygląda na starszego o co najmniej dziesięć lat. Przytulił ją do siebie najmocniej, jak umiał, jak kiedyś, gdy była dziewczynką. Nie mówił nic. Drżał. Małgosia też drżała. Stali tak w milczeniu. I tylko sekretarka Jolanta Obarska zupełnie nie wiedziała, co powiedzieć, bo przecież o osobistych problemach pana radcy Pawlaka nie miała bladego pojęcia.
Gdy kilka minut później stawiała przed nim i młodą dziewczyną kawę, ze zdumieniem odkryła, że oboje mają zaczerwienione oczy. Do uszu dobiegł ją strzęp rozmowy, z którego zrozumiała tylko tyle, że pan Henryk stracił serce do jakiejś Heleny, gdy miała pretensje o opiekę nad kimś. Nad kim? Nie usłyszała, bo pan Henryk przerwał i powiedział:
– Gdyby przyszedł ktoś nieumówiony, to pytaj w jakiej sprawie i dzwoń do mnie na wewnętrzny, ale pamiętaj: dziś nie ma mnie dla ludzi z ulicy.
Skinęła głową i wyszła.
– Możesz sobie na to pozwolić? – spytała Małgosia.
– Przekułem rozpacz w pracę… – odparł ojciec.
Oboje nawet się nie spostrzegli, kiedy na rozmowie o pracy, mamie, która jak się okazało, przebywała w specjalnym ośrodku dla osób z zaburzeniami psychicznymi, nauce Małgosi, a także rozmowie o Maćku i Bazylim minęły im dwie godziny.
W tym samym czasie Maciek, Marta i Bazyli siedzieli w Wedlu. Rozmawiali o filmach i literaturze.
– Nie denerwujesz się? – spytała Marta Bazylego.
– Czym?
– Że tyle czasu jej nie ma.
– Im dłużej jej nie ma, tym lepiej – odparł, a widząc zdumioną minę, dodał: – Dla mnie to znak, że najbliższe Boże Narodzenie będzie cudowne.