LUBLIN (2)
Pytanie o rodzinę Bazyli zadawał kilka razy. Zawsze jakoś się wykpiwała. Odwracała uwagę, zmieniając temat i… nie musiała nic opowiadać. Gdy wtedy w Ogrodzie Saskim spytał, czemu chciała zmienić nazwisko, z pomocą przyszedł los, który sprowadził w pobliże ich ławki Jagodę z siostrzeńcem. Jednak teraz, w Muzeum Wsi Lubelskiej, nie było Jagody. W ogóle nie było nikogo, kto mógłby odsunąć tę rozmowę. A zaczęła się niewinnie. Na końcu skansenu był drewniany kościół. Akurat trafili na jakiś ślub. Przystanęli.
– To idealne miejsce na taką uroczystość – powiedział Bazyli.
– Tak… – odparła Małgosia. – Takie proste.
– To cerkiew grekokatolicka pod wezwaniem świętego Mikołaja Cudotwórcy – dodał Bazyli. – Duma tutejszego skansenu.
Ale nie zdążył opowiedzieć nic więcej, bo z wnętrza wyszedł tłum, a po chwili w progu pojawiła się para młoda, którą powitali goście, obsypując ryżem i groszami.
O ile Małgosia skupiła się na pięknej sukni panny młodej, o tyle uwagę Bazylego przykuła mina… jej matki.
– Ale jaja! Czegoś podobnego jeszcze nie widziałem – powiedział ze śmiechem.
– Takiego ślubu?
– Nie. Takiej nienawiści.
Małgosia powędrowała wzrokiem za spojrzeniem Bazylego. Matka panny młodej miała taki wyraz twarzy, że Małgosię aż odrzuciło. O, jakże dobrze go znała. Przez wiele miesięcy widziała go u swojej matki, gdy ta zabraniała jej korzystać z lodówki, domagała się wytoczenia ojcu sprawy o podwyższenie alimentów, a także w wielu innych sytuacjach. Na przykład wtedy, gdy jej zabierała i niszczyła telefon.
– Chodźmy stąd – poprosiła Małgosia i ruszyła w kierunku wyjścia ze skansenu tak szybko, że zanim Bazyli się zorientował, że odeszła, była już kilkadziesiąt metrów dalej.
– Małgorzata! Zaczekaj! – Bazyli puścił się pędem za nią, ale dziewczyna nie zwalniała kroku.
– Co ci się stało? – spytał, doganiając ją w połowie drogi do wyjścia. – Przecież to śmieszne było. Najpiękniejszy dzień w ich życiu, a tu mina, jakby się miało przed nimi otworzyć piekło.
– Dla ciebie może śmieszne… – zaczęła i urwała.
Wziął ją za rękę i przyciągnął do siebie. Zatrzymali się.
– Powiedz, o co chodzi? Nigdy nie mówisz o swojej rodzinie. Nic o niej nie wiem poza tym, że nie masz rodzeństwa, że jesteś z Warszawy, że twoi rodzice to…
– I niech tak zostanie – przerwała, wyrywając dłoń.
Bazyli jednak nachylił się nad nią i wtuliła się w niego, gdy znów owiał ją ten słodki zapach. Pewnie dlatego nie zauważyła, że nos chłopaka znów niebezpiecznie zaczyna mu drgać, zdradzając zdenerwowanie.
– Jesteś adoptowana i nagle to odkryłaś? – spytał, głaszcząc po włosach i starając się nadać swojemu głosowi uspokajający ton.
– Co ci przyszło do głowy?
– Próbuję zrozumieć twoje zachowanie, ale żeby je zrozumieć, muszę cokolwiek wiedzieć…
– Czasem lepiej nic nie wiedzieć.
– Małgorzata, przecież widzę, że ty potrzebujesz pomocy, ale jak mam ci pomóc, kiedy nie wiem, jaki masz problem?
Przez najbliższą godzinę siedzieli na ławce w skansenie, a Małgosia urywanymi słowami opowiadała o mamie, u której postępowała choroba psychiczna, i ojcu, który nagle postanowił ułożyć sobie życie bez mamy, za to z nową wybranką.
– Mina tej kobiety tu, w skansenie, była taka, jaką widziałam u swojej matki wiele razy. Rozumiesz?
Bazyli skinął głową na znak, że rozumie. Dlatego Małgosia opowiedziała mu jeszcze o Kamili, której problemy były zawsze najważniejsze, a to, co spotykało Małgosię, właściwie zawsze przez Kamilę bagatelizowane.
– Jej chłopak zginął w wypadku samochodowym. – Małgosia mówiła krótkimi zdaniami, jakby dzięki temu mogła opowiedzieć więcej i szybciej. – Leży tu na cmentarzu przy Lipowej. Nawet znalazłam jego grób. Świat jest mały. Wiesz? Okazało się, że przyjaźnili się z Zosią. Spotkałyśmy się na cmentarzu na jego grobie.
– Mały – przytaknął Bazyli i zamyślił się.
Przez chwilę milczeli oboje. Małgosia nie powiedziała słowa o Maćku i Kubie, ale nie umiała wyjawić tego Bazylemu. Jeszcze nie teraz. Bazyli odezwał się pierwszy.
– Czy ja dobrze zrozumiałem, że od ponad roku nie miałaś kontaktu z rodzicami? – upewnił się.
– No nie do końca – odparła i wspomniała o przelewie na złotówkę, którego treść odebrała jak szantaż.
– A kiedy był ten przelew? – spytał Bazyli.
– Tak przed świętami Bożego Narodzenia.
– To dlatego wtedy przyszłaś do urzędu?
– Yhm – powiedziała, przytulając się do Bazylego.
– Małgosia! Jest sierpień! Może od tego czasu twoja mama zmarła? Może ojciec miał wypadek?
– Podejrzewam, że ojciec świetnie bawi się w ramionach swojej nowej pani, a matka jest albo zamknięta w psychiatryku i snuje się po tamtejszych korytarzach nafaszerowana prochami, albo mieszka tam, gdzie mieszkała, i męczy swoją osobą najbliższe otoczenie – odparła Małgosia, ale nagle… zaczęła jednak odczuwać pewien niepokój.
– A jakie jest jej najbliższe otoczenie, kiedy ojciec jest z, jak się wyraziłaś, nową panią, a ciebie nie ma? – spytał Bazyli i ująwszy Małgosię za podbródek, uniósł jej twarz i spojrzał w oczy. Zmieszana uciekła wzrokiem.
– Potępiasz mnie – jęknęła po chwili.
Bazyli westchnął. Przez chwilę znów oboje milczeli.
– Nie potępiam, bo nie wiem wszystkiego, Małgorzato – odparł i ponownie mocno przytulił. – Myślę tylko, że cokolwiek ci zrobili, to już ich ukarałaś. Nie widzieli cię rok. Nie byłaś z nimi w święta. Odezwij się. Nie musisz dzwonić codziennie, ale zrób to raz na jakiś czas.
– I co im powiem?
– Że jesteś zdrowa, że studiujesz…
– Wtedy spytają, co studiuję, a jak im zdradzę, jaki kierunek, to ojciec mi tu przyjedzie… Może i matka przyjedzie. Zrobi awanturę… Rozumiesz, Bazyli?
– Rozumiem. – Przytulił ją do siebie. – Ale tak się nie da całe życie. Poza tym…
Bazyli urwał. Nie wiedział, jak jej wyznać, że myśli o niej poważnie. Że właściwie codziennie zastanawia się nad tym, jak to się stało, że od pierwszej chwili, gdy zobaczył ją w urzędzie, czuł, że z nią wszystko będzie możliwe. Co konkretnie? Na przykład te rozmowy z pozoru nieważne, a jednak jedyne w swoim rodzaju. Także to wspólne zwiedzanie miasta. Miasta, które uwielbiał. Zresztą dla niego zwiedzanie z Małgosią miało jeden i to bardzo konkretny cel. Chciał, aby dziewczyna pokochała Lublin, by po studiach chciała w nim zostać, by poczuła, że jest tu u siebie. By wybrała trzystupięćdziesięciotysięczne miasto uniwersyteckie i pokochała bardziej od prawie dwumilionowej stolicy. Ale teraz stwierdził, że nie wyobraża sobie, by w tym wspólnym z nią życiu jej rodzice byli dla niego osobami mitycznymi, a dla niej tak obcymi, jakimi jawili się teraz, gdy opowiedziała mu to wszystko. Musi nakłonić ją do kontaktu z bliskimi.
– Co poza tym? – Małgosia powtórzyła to pytanie po raz trzeci, przerywając jego rozmyślania.
Nagle aż zadrżała, bo Bazyli spojrzał na nią jakoś tak inaczej i wyszeptał:
– Nim słońce zajdzie… patrz, już na zachodzie płonie,
luba, raz jeszcze białe, powiewne włóż szaty…
– Co to? – spytała Małgosia zdumiona.
– Arnsztajnowa.
– Do Czechowicza?
– Nie. Do ciebie. Pewnie o tym nie wiedziała, ale napisała jakby w moim imieniu.
– Białe szaty? Jak ślubne? – spytała zdumiona Małgosia.
Ale Bazyli szybko położył palec na jej ustach. Nie chciał mówić o tym, kim Małgosia jest dla niego. Nie chciał żadnych wielkich słów. Jeszcze nie teraz. Jeszcze nie pora na wyznania.
– Nie gniewaj się, ale chciałbym, abyś jednak zadzwoniła do rodziców – powiedział, ujmując jej dłoń i zamykając w swoich dłoniach. – Dla ciebie też będzie to dobre. Będzie ci łatwiej żyć. Przestaniesz się męczyć.
– Wiem, ale nie umiem na razie inaczej. Nie jestem po prostu jeszcze gotowa – odparła Małgosia.
– Na co? – spytał i nie czekając na odpowiedź, dodał: – Rodzice i tak tu nie zamieszkają, a ja…
– Co ty?
– Zrobię wszystko, byś pokochała Lublin.
– Lublin… – powtórzyła Małgosia.
– Lublin… – szepnął Bazyli i dodał:
– Mieszkam tu w izbie małej jak pudełko,
w którą słońce wlewa złociste kubełko.
– Czechowicz? – spytała Małgosia i spojrzała na Bazylego.
Uśmiechnął się, przytakując.