21 września: Cz 4
Od razu na początku szlaku miałem do wyboru dwie ścieżki. Jedna wiodła wzdłuż brzegu morza, a druga znajdowała się bardziej w głębi lądu. Większa część Szlaku Zachodniego Wybrzeża wiedzie wzdłuż brzegu, ale ponieważ w wielu miejscach przypływy całkowicie zalewają plaże, utworzono równoległe ścieżki w głębi lądu. Gdzie tylko jest to możliwe, większość piechurów wybiera trasę wzdłuż wybrzeża, głównie ze względu na przepiękną scenerię i zapierające dech w piesiach widoki. W głębi lądu widać tylko drzewa, które zasłaniają wszystko inne. Dodatkowo, wędrówka w głębi lądu wiąże się z koniecznością przedzierania się przez bagna i wspinania na nieskończoną ilość drewnianych drabin i pomostów, co czyni tę opcję mniej lubianą przez piechurów. Moim zamiarem było więc trzymanie się brzegu morza przez jak największą część trasy.
Przeszedłem się kawałek brzegiem morza, chcąc nacieszyć się widokami i zrobić kilka zdjęć. Potem byłem jednak zmuszony zawrócić i rozpocząć moją wędrówkę na ścieżce w głębi lądu. Do podjęcia tego kroku skłaniał mnie mający nadejść w przeciągu godziny 12-calowy przypływ, uniemożliwiający wędrowanie plażą.
Szlak Zachodniego Wybrzeża testuje każdego, kto nań wkracza, i to już od pierwszych kroków. Przypływ już zdążył wymusić na mnie podjęcie decyzji o wyborze ścieżki. Zaraz potem szlak zaczął mnie atakować błotem. We wszystkich stronach świata piechurzy opowiadali sobie wzajemnie przerażające historie o głębokim po kolana błocie na Szlaku Zachodniego Wybrzeża. Historie przekazywane były z ust do ust przy ogniskach oraz opisywane w podróżniczych blogach poszukiwaczy przygód po ich powrocie do cywilizacji.
Co prawda, nie wpadłem aż po kolana, a błoto nie sprawiało większych problemów, przynajmniej na razie, ale uznałem to za ostrzeżenie. „Jeszcze możesz zawrócić!” Szlak zdawał się szeptać do mnie. „Od teraz będzie tylko gorzej!”
Nie zawróciłem jednak. Nie mogłem zawrócić. Szlak przyciągał mnie, niczym syreni śpiew.
Po kilku minutach marszu dotarłem do pierwszego z drabiniastych pomostów. System drabin i pomostów miał mi pomóc przedostać się ponad miejscami zalanymi wodami przypływu bądź je okrążyć.
Zacząłem liczyć szczeble, ale drabina była zbyt długa, bym mógł wyraźnie widzieć jej drugi koniec. Jak wysoka była? Jak długa? Pięćdziesiąt stóp? Sto? Zacząłem wspinać się po szczeblach. Mały plecak na mojej piersi przeszkadzał mi nieco, zasłaniając mi widok moich własnych stóp. Starałem się wymacać stopami każdy następny szczebel, często uderzając się przy tym w piszczele. Odległości pomiędzy poszczególnymi szczeblami były dosyć duże, tak że musiałem wysoko podnosić nogi, za każdym razem uderzając udami w plecak zawieszony na mojej piersi. Zacząłem żałować, że nie zapłaciłem tych 15 dolarów za oddanie go do przechowalni.
Przed wejściem na kolejną serię drabin zacząłem rozważać swoje opcje. Wędrowanie z małym plecakiem na piersi nie sprawiało mi większych problemów. Pojawiały się one dopiero podczas wspinaczki po drabinach. Zdjąłem więc plecak z piesi i przerzuciłem go przez ramię, by sprawdzić, czy w ten sposób będzie mi łatwiej. Niestety, duży plecak spychał ten mniejszy z powrotem na moją klatkę piersiową. Spróbowałem więc umieścić mniejszy plecak na większym, tuż za moją głową. W ten sposób mały plecak już mi nie przeszkadzał, ale odczuwałem dyskomfort spowodowany wpijaniem się ramiączek olbrzyma w moje ciało. Mimo wszystko stwierdziłem, że jakoś dam radę znieść tę niewygodę.
Jak się okazało, system sprawdził się w praktyce i szybko stał się moim ulubionym sposobem pokonywania drewnianych drabin.
W pewnym momencie zauważyłem nadchodzącą z przeciwnej strony grupkę piechurów, zbliżających się do końca swojej wędrówki
- Doszedłem już? - zażartowałem. - Jak blisko jestem końca szlaku?
Starsza kobieta z grupki zwróciła uwagę na moje buty. - Wędruje pan w tym? - w jej głosie brzmiała pogarda.
Spojrzałem na swoje własne buty, porządnie już ubłocone. Były to sportowe buty, niegdyś białe z błękitnymi wykończeniami, teraz w kolorze brązowobłotnym. Nie miały usztywnienia w kostce, którego osobiście nie uznawałem za przydatne. Kupiłem je za jedyne 20 dolarów w sieci Payless Shoes kilka tygodni wcześniej.
- Oh, te buty bardzo dobrze mi służą - zapewniłem. - Są tylko nieco ubłocone!
Kobieta z niedowierzaniem pokręciła głową. - Zmieni pan zdanie przed końcem szlaku!
W podobnych butach przeszedłem kilka tysięcy mil Szlakiem Appalachów oraz wędrowałem przez błotniste tereny Florydy. Byłem pewny, że te buty spiszą się na medal na Szlaku Zachodniego Wybrzeża, ale zdawałem sobie sprawę, ze swojego komicznego wyglądu – z dwoma plecakami domowej roboty i w butach, których nikt nie nazwałby trekkingowymi. Musiałem wyglądać na bardzo niedoświadczonego piechura. Mogę się założyć, że pasażerowie autobusu, którym dojechałem do startu wędrówki, robili po cichu zakłady, jak daleko uda mi się dojść, zanim służby ratownicze będą mi musiały spieszyć z pomocą.
Byłem tego świadom, ale współpasażerowie autobusu traktowali mnie uprzejmie i z szacunkiem. Natomiast wywyższająca się postawa właśnie napotkanej na szlaku kobiety zirytowała mnie. Buty, które sama miała na nogach, wyglądały, jakby ważyły ze trzy funty każdy i zdawały się ciasno oplatać jej stopy niczym boa dusiciel. A do tego te stuptuty, które co krok zbierały ze ścieżki coraz więcej błota! Wyglądała co najmniej tak komicznie, jakby do stóp przymocowała cegły.
A jej plecak! Był monstrualnie wielki i niewłaściwie umocowany na plecach swojej właścicielki. Zauważyłem, jak balansowała, starając się łapać raz po raz traconą równowagę. Plecak był wielki nawet jak na kogoś, kto dopiero zaczynałby wędrówkę szlakiem. Kobiecie pozostało jednak nie więcej, niż 20 minut do zakończenia wyprawy. Wydawać by się mogło, że do tego momentu powinna była już zjeść wszystkie swoje zapasy. Plecak powinien być prawie pusty.
Nie miałem ochoty zatrzymywać się na dłuższą pogawędkę. Nie tłumacząc się, ani nie komentując wielkości bagażu kobiety, tudzież jej braku doświadczenia czy niewłaściwie podjętych decyzji, po prostu zapewniłem, że sobie poradzę i ruszyłem w dalszą drogę.
Błoto przyklejało się do mnie, jak szalone – i to miała być ta łatwiejsza część szlaku…
Tamtego popołudnia spotkałem jeszcze wielu innych piechurów. Wszystkich, w szczególności kobiety, ciekawiły moje buty. Rozbawiało mnie to. Podróżowałem z dwoma domowej roboty plecakami w kolorach tęczy, ale tym, co przykuwało uwagę dziewczyn, były moje buty. Żadna z nich nie była jednak tak arogancka, jak tamta pierwsza – wyrażały po prostu swoje zainteresowanie.
- Nie sprawia panu trudności chodzenie po takim błocie w tego typu butach? - pytała jedna z młodych dziewczyn.
- Absolutnie nie! - odparłem. - Proszę mi powiedzieć – czy łatwo i przyjemnie wędruje się pani poprzez błota w tych ciężkich butach trekkingowych?
- No, nie…
- Właśnie! - tłumaczyłem. - Rodzaj butów nie ma większego znaczenia. Chodzenie po błotnistym terenie zawsze jest trudne. A lekkie obuwie jest zawsze wygodniejsze, niż ciężkie buty, nawet na ścieżkach pełnych błota.
Nie mam pojęcia, czy kogokolwiek udało mi się przekonać do zastąpienia ciężkich butów trekkingowych lżejszymi, ale kilka z napotkanych osób zdawało się brać moje sugestie pod uwagę.