×

Vi använder kakor för att göra LingQ bättre. Genom att besöka sajten, godkänner du vår cookie-policy.


image

Opowieść o Dwóch Szlakach, 25 września: Cz 2

25 września: Cz 2

Do Owen Point dotarłem na godzinę przed odpływem i od razu zrezygnowałem z Planu A. Woda wokół skał wyglądała na głęboką na co najmniej 6 stóp – a może i więcej, szczególnie, kiedy nadchodziły fale. Stan wody co prawda nadal się obniżał, ale do maksimum odpływu została jeszcze tylko godzina i nie wydawało mi się, żeby warunki mogły się poprawić na tyle, by umożliwić mi zrealizowanie Planu A.

Zacząłem przeszukiwać pobliskie klify pod kątem realizacji Planu B i znalazłem grubą linę zwisającą z niewielkiego, wysokiego na sześć stóp zbocza. Lina wyglądała na mocną, co dodatkowo potwierdziłem, pociągając za nią mocno. Były na niej pozawiązywane w równych odstępach supły, dzięki którym chwycenie się liny było się znacznie łatwiejsze, niż ostatnim razem, kiedy musiałem się wpinać w podobny sposób. W rezultacie wszedłem na górę bez żadnego problemu.

Podążyłem ledwie widoczną ścieżką na drugi kraniec skał Owen Point, gdzie z niewielkiego klifu zwisała kolejna lina. Ten klif był wyższy, niż skarpa, po której wdrapałem się na Owen Point, więc schodziło się z niego w dwóch etapach, przy pomocy dwóch lin. Pierwszy etap był wysoki na sześć stóp, przypominał więc moją wspinaczkę na Owen Point, tyle że w odwrotnym kierunku. Wyciągnąłem kawałek własnego sznurka – cienkiej, nylonowej linki – i użyłem go, by powoli spuścić do stóp klifu swój plecak. Następnie sam, już bez przeszkód, zszedłem w dół.

Odwiązałem własny kawałek sznurka i przyjrzałem się drugiemu etapowi zejścia na plażę.

Drugi etap polegał bardziej na ruchu w płaszczyźnie poziomej, niż tradycyjnym spuszczaniu się w dół po linie. Plaża znajdowała się jakieś 12 stóp dalej, za nachylonym pod stromym kątem czołem skały. Fale oceanu rozbijały się o skały tuż poniżej trasy, a mgiełka która się przy tym tworzyła, sprawiała, że gładka kamienna powierzchnia była wiecznie wilgotna. Dostać się do brzegu było łatwo, ale dostać się tam bez poślizgnięcia się i wylądowania w zimnych wodach oceanu już nie.

Przezornie przygotowałem swój sprzęt na wypadek niezamierzonej kąpieli. Nawet zepsuty aparat fotograficzny, który teraz przechowywałem w siatkowej kieszeni z boku plecaka, powędrował do plastikowego woreczka.

Z drzewa na skale nade mną zwisała lina, mająca zapewne służyć jako pomoc w przejściu przez mokrą skałę. Lina zawieszona była w mało komfortowej odległości, więc kiedy ją chwyciłem, nie uwiesiłem na niej całego ciężaru swojego ciała. Traktowałem ją raczej jako asekurację i zamierzałem użyć do spowolnienia lub zatrzymania ewentualnego upadku.

Szedłem bardzo powoli, tiptopkami, twarzą do skał, testując jakby każdy kolejny krok, zanim go w pełni postawiłem. Mimo, że do przejścia miałem tylko kilkanaście stóp, dojście na dół do plaży zabrało mi kilka ładnych minut.

Wow, co za widok! Z miejsca, gdzie się znajdowałem widać było w dali Port Renfrew – koniec Szlaku Zachodniego Wybrzeża i zarazem początek Szlaku Nadmorskiego Juan de Fuca.

Obszedłem plażę dookoła i doszedłem do swojego rodzaju łuku utworzonego przez skały. Właściwie to kiedy przechodziłem przez Owen Point, bezwiednie doszedłem do szczytu tego łuku i zszedłem w dół po jego ramieniu. Widok przez łuk był niewiarygodny, obramowywał słońce. W czasie odpływu z pewnością dało się pod łukiem przejść, teraz jednak przelewały się pod nim fale. Jeszcze raz przekląłem swój uszkodzony aparat.

Mimo braku nadziei wyjąłem aparat z kieszeni i włożyłem do środka baterie. Kiedy go włączyłem, wydał kilka terkoczących dźwięków – w pewnym sensie oznaka poprawy sytuacji, bo ostatnim razem, kiedy go włączyłem, nawet najmniejszego hałasu nie było. Przez obiektyw nie widziałem nic, oprócz kilku rozmazanych cieni. Pstryknąłem jednak kilka fotek, tak na wszelki wypadek. W końcu nic nie traciłem, próbując, ale nie byłem zdziwiony, że żadne ze zdjęć nie wyszło.

Zrobiłem postój na lunch, w cieniu, za skalnym łukiem. Od morza wiała chłodna bryza. Normalnie spowodowałoby to, że przesunąłbym się na słońce, ale teraz chciałem nacieszyć się widokami. Otuliłem się polarem i przeciwwiatrową kurtką. Czułem się jak najszczęśliwszy człowiek pod słońcem.

Szacowałem, że od Owen Point do miejsca biwakowego w Thrasher Cove pozostały mi jakieś dwa kilometry wędrówki. Zazwyczaj pokonywałem taki dystans w pół godziny. Moja mapa ostrzegała przed „wieloma ogromnymi głazami” po drodze, dałem więc sobie godzinę na dojście do miejsca biwakowego. Wystarczająco dużo czasu, by się trochę pokręcić, poczytać książkę, zrelaksować. Zbeształem się za te naiwne myśli. Powinienem był się już nauczyć, że Szlak Zachodniego Wybrzeża na pewno mi nie pozwoli na coś tak łatwego i prostego.

Za Owen Point brzeg morza zmienił się diametralnie. Plaża usiana była gigantycznymi głazami wielkości samochodów osobowych. Leżały w grupach na wąskiej plaży, otoczone wyrzuconymi przez morze konarami drzew. Złożyłem swój kij trekingowy i schowałem go do plecaka. Potrzebowałem obu rąk, by móc podciągać się na głazy i poprzez nie, by utrzymać równowagę w czasie balansowania po długich konarach oraz do czołgania się przez dziury pod głazami. Ta gimnastyka dla całego ciała na torze przeszkód przez labirynt kamieni i drewna spowalniała moje przemieszczanie się naprzód. Kontrolowałem swój postęp według wysp widocznych na morzu i charakterystycznych punktów na lądzie przede mną.

W pewnym momencie mój wzrok padł na jeden z bardzo charakterystycznych elementów krajobrazu, znajdujący się około jednej dziesiątej mili przede mną. Rzuciłem okiem na zegarek i kontynuowałem wędrówkę.

Od czasu do czasu musiałem zdejmować plecak i przeciskać się pomiędzy dużymi głazami. Kiedy indziej znów znajdowałem się na samym szczycie wielkiego kamienia, bez możliwości łatwego zejścia. Wtedy musiałem siadać i ześlizgiwać się. Do punktu, który wcześniej zanotowałem w myślach dotarłem dopiero po dwudziestu minutach. Dwadzieścia minut zajęło mi przejście jednej dziesiątej mili.

Pełen zakrętów labirynt wiódł niekiedy na lewo strony, pod same stopy wysokich klifów, ku niebezpiecznej strefie, w której wciąż słyszałem dźwięk spadających z wysokości kamieni. Niekiedy zmuszony byłem iść w prawo, wzdłuż skał przy samej wodzie, gdzie moczyły mnie morskie fale.

Po dwóch godzinach dotarłem wreszcie do Thrasher Cove. Potrzebowałem dwóch godzin, by przejść 2 km, czyli niewiele więcej, niż jedną milę. Jednak mimo wszystko, mimo trudnej przeprawy, dotarłem do miejsca obozowego bardzo wcześnie, już o trzynastej. Nikogo z kościelnej grupy jeszcze tam nie było i nie spodziewałem się ich ujrzeć przez kolejnych kilka godzin. Do rozbicia się wybrałem przytulne miejsce na uboczu, po czym wróciłem na plażę, gdzie usiadłem na skale i spędziłem czas czytając, robiąc zapiski w dzienniku i podziwiając widoki.

25 września: Cz 2

Do Owen Point dotarłem na godzinę przed odpływem i od razu zrezygnowałem z Planu A. Woda wokół skał wyglądała na głęboką na co najmniej 6 stóp – a może i więcej, szczególnie, kiedy nadchodziły fale. Stan wody co prawda nadal się obniżał, ale do maksimum odpływu została jeszcze tylko godzina i nie wydawało mi się, żeby warunki mogły się poprawić na tyle, by umożliwić mi zrealizowanie Planu A.

Zacząłem przeszukiwać pobliskie klify pod kątem realizacji Planu B i znalazłem grubą linę zwisającą z niewielkiego, wysokiego na sześć stóp zbocza. Lina wyglądała na mocną, co dodatkowo potwierdziłem, pociągając za nią mocno. Były na niej pozawiązywane w równych odstępach supły, dzięki którym chwycenie się liny było się znacznie łatwiejsze, niż ostatnim razem, kiedy musiałem się wpinać w podobny sposób. W rezultacie wszedłem na górę bez żadnego problemu.

Podążyłem ledwie widoczną ścieżką na drugi kraniec skał Owen Point, gdzie z niewielkiego klifu zwisała kolejna lina. Ten klif był wyższy, niż skarpa, po której wdrapałem się na Owen Point, więc schodziło się z niego w dwóch etapach, przy pomocy dwóch lin. Pierwszy etap był wysoki na sześć stóp, przypominał więc moją wspinaczkę na Owen Point, tyle że w odwrotnym kierunku. Wyciągnąłem kawałek własnego sznurka – cienkiej, nylonowej linki – i użyłem go, by powoli spuścić do stóp klifu swój plecak. Następnie sam, już bez przeszkód, zszedłem w dół.

Odwiązałem własny kawałek sznurka i przyjrzałem się drugiemu etapowi zejścia na plażę.

Drugi etap polegał bardziej na ruchu w płaszczyźnie poziomej, niż tradycyjnym spuszczaniu się w dół po linie. Plaża znajdowała się jakieś 12 stóp dalej, za nachylonym pod stromym kątem czołem skały. Fale oceanu rozbijały się o skały tuż poniżej trasy, a mgiełka która się przy tym tworzyła, sprawiała, że gładka kamienna powierzchnia była wiecznie wilgotna. Dostać się do brzegu było łatwo, ale dostać się tam bez poślizgnięcia się i wylądowania w zimnych wodach oceanu już nie.

Przezornie przygotowałem swój sprzęt na wypadek niezamierzonej kąpieli. Nawet zepsuty aparat fotograficzny, który teraz przechowywałem w siatkowej kieszeni z boku plecaka, powędrował do plastikowego woreczka.

Z drzewa na skale nade mną zwisała lina, mająca zapewne służyć jako pomoc w przejściu przez mokrą skałę. Lina zawieszona była w mało komfortowej odległości, więc kiedy ją chwyciłem, nie uwiesiłem na niej całego ciężaru swojego ciała. Traktowałem ją raczej jako asekurację i zamierzałem użyć do spowolnienia lub zatrzymania ewentualnego upadku.

Szedłem bardzo powoli, tiptopkami, twarzą do skał, testując jakby każdy kolejny krok, zanim go w pełni postawiłem. Mimo, że do przejścia miałem tylko kilkanaście stóp, dojście na dół do plaży zabrało mi kilka ładnych minut.

Wow, co za widok! Z miejsca, gdzie się znajdowałem widać było w dali Port Renfrew – koniec Szlaku Zachodniego Wybrzeża i zarazem początek Szlaku Nadmorskiego Juan de Fuca.

Obszedłem plażę dookoła i doszedłem do swojego rodzaju łuku utworzonego przez skały. Właściwie to kiedy przechodziłem przez Owen Point, bezwiednie doszedłem do szczytu tego łuku i zszedłem w dół po jego ramieniu. Widok przez łuk był niewiarygodny, obramowywał słońce. W czasie odpływu z pewnością dało się pod łukiem przejść, teraz jednak przelewały się pod nim fale. Jeszcze raz przekląłem swój uszkodzony aparat.

Mimo braku nadziei wyjąłem aparat z kieszeni i włożyłem do środka baterie. Kiedy go włączyłem, wydał kilka terkoczących dźwięków – w pewnym sensie oznaka poprawy sytuacji, bo ostatnim razem, kiedy go włączyłem, nawet najmniejszego hałasu nie było. Przez obiektyw nie widziałem nic, oprócz kilku rozmazanych cieni. Pstryknąłem jednak kilka fotek, tak na wszelki wypadek. W końcu nic nie traciłem, próbując, ale nie byłem zdziwiony, że żadne ze zdjęć nie wyszło.

Zrobiłem postój na lunch, w cieniu, za skalnym łukiem. Od morza wiała chłodna bryza. Normalnie spowodowałoby to, że przesunąłbym się na słońce, ale teraz chciałem nacieszyć się widokami. Otuliłem się polarem i przeciwwiatrową kurtką. Czułem się jak najszczęśliwszy człowiek pod słońcem.

Szacowałem, że od Owen Point do miejsca biwakowego w Thrasher Cove pozostały mi jakieś dwa kilometry wędrówki. Zazwyczaj pokonywałem taki dystans w pół godziny. Moja mapa ostrzegała przed „wieloma ogromnymi głazami” po drodze, dałem więc sobie godzinę na dojście do miejsca biwakowego. Wystarczająco dużo czasu, by się trochę pokręcić, poczytać książkę, zrelaksować. Zbeształem się za te naiwne myśli. Powinienem był się już nauczyć, że Szlak Zachodniego Wybrzeża na pewno mi nie pozwoli na coś tak łatwego i prostego.

Za Owen Point brzeg morza zmienił się diametralnie. Plaża usiana była gigantycznymi głazami wielkości samochodów osobowych. Leżały w grupach na wąskiej plaży, otoczone wyrzuconymi przez morze konarami drzew. Złożyłem swój kij trekingowy i schowałem go do plecaka. Potrzebowałem obu rąk, by móc podciągać się na głazy i poprzez nie, by utrzymać równowagę w czasie balansowania po długich konarach oraz do czołgania się przez dziury pod głazami. Ta gimnastyka dla całego ciała na torze przeszkód przez labirynt kamieni i drewna spowalniała moje przemieszczanie się naprzód. Kontrolowałem swój postęp według wysp widocznych na morzu i charakterystycznych punktów na lądzie przede mną.

W pewnym momencie mój wzrok padł na jeden z bardzo charakterystycznych elementów krajobrazu, znajdujący się około jednej dziesiątej mili przede mną. Rzuciłem okiem na zegarek i kontynuowałem wędrówkę.

Od czasu do czasu musiałem zdejmować plecak i przeciskać się pomiędzy dużymi głazami. Kiedy indziej znów znajdowałem się na samym szczycie wielkiego kamienia, bez możliwości łatwego zejścia. Wtedy musiałem siadać i ześlizgiwać się. Do punktu, który wcześniej zanotowałem w myślach dotarłem dopiero po dwudziestu minutach. Dwadzieścia minut zajęło mi przejście jednej dziesiątej mili.

Pełen zakrętów labirynt wiódł niekiedy na lewo strony, pod same stopy wysokich klifów, ku niebezpiecznej strefie, w której wciąż słyszałem dźwięk spadających z wysokości kamieni. Niekiedy zmuszony byłem iść w prawo, wzdłuż skał przy samej wodzie, gdzie moczyły mnie morskie fale.

Po dwóch godzinach dotarłem wreszcie do Thrasher Cove. Potrzebowałem dwóch godzin, by przejść 2 km, czyli niewiele więcej, niż jedną milę. Jednak mimo wszystko, mimo trudnej przeprawy, dotarłem do miejsca obozowego bardzo wcześnie, już o trzynastej. Nikogo z kościelnej grupy jeszcze tam nie było i nie spodziewałem się ich ujrzeć przez kolejnych kilka godzin. Do rozbicia się wybrałem przytulne miejsce na uboczu, po czym wróciłem na plażę, gdzie usiadłem na skale i spędziłem czas czytając, robiąc zapiski w dzienniku i podziwiając widoki.